Zaproszenie, które dostaliśmy, wyglądało dość dziwnie: proszę o 19.30 być na lotnisku. Pora dość nietypowa - słońce zachodzi tuż po 19.00, co zasadniczo oznacza koniec latania, przynajmniej w Lesznie. Jednak gdy spotkaliśmy się z dyrektorem CSS Ryszardem Andryszczakiem od razu zapowiedział, że jednak chodzi o latanie - dokładniej o nocne latanie.
Po trzech latach wznawiamy tę działalność szkoły - powiedział. Latanie po ciemku jest ważnym elementem szkolenia pilotów. Przeszkolenie muszą przejść ci, którzy chcą starać się o licencję zawodową - na przykład żeby zostać pilotami linii lotniczych.
Nocne loty w Lesznie są możliwe samolotami: wilgą i cessną oraz szybowcem - poczciwym dwumiejscowym bocianem. Są zaopatrzone w niezbędne wyposażenie: światła
pozycyjne, reflektor do lądowania i oświetlenie kabiny.
Dyrektor Andryszczak nie ograniczył się tylko do opowieści. Kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno, zapakował nas do pickupa i zawiózł na środek płyty lotniska. Czekały tam wilga i bocian. Egipskie na początku ciemności okazały się pozorne - na trawie stało dziesięć turystycznych gazowych lamp, które wyznaczały kierunek podejścia do lądowania.
Marzę o betonowym, oświetlonym pasie - mówi dyrektor Andryszczak -
ale na razie to musi wystarczyć. Po czym zaprasza do lotu.
Jako pierwszy propozycję otrzymał Piotr Olejniczak, przewodniczący Rady Miasta Leszna, który jako VIP wziął udział w inauguracji nocnych lotów. Pan Piotr wsiada do dwumiejscowego szybowca, za chwilę wilga wyciąga go na linie. Po kilkunastu minutach szybowiec wraca na ziemię.
To fantastyczne - mówi rozemocjonowany szef rady -
Leszno jest piękne. Ta recenzja sprawia, że postanowiłem skusić się także na lot.
Na początek zapakowali mnie w uprząż spadochronu. Urządzenie ostudziło nieco zapał.
Nic się nie martw - mówi Andryszczak -
to po prostu poduszka. Poduszka, nie poduszka, ale wysłuchuję instruktażu. JAKBY CO to złapać prawą ręką za uchwyt na lewym barku i pociągnąć w dół.
Naturalny ruch - zapewnia dyrektor. Naturalny. Jakby co.
Włażę do kabiny. Spory jakby nie było szybowiec nagle przechyla się.
O, kolejny spory pasażer - mówi pilot instruktor pan Władysław Chyżowski. Pasażer na razie jest przypinany do fotela i instruowany: niczego nie naciskać, nie pociągać i dbać o przyrządy. „Dbanie” polega na tym, że od czasu do czasu trzeba podświetlać wysokościomierz i prędkościomierz ręczną latarką. To to oświetlenie, o którym mówił dyrektor. Nie ma czasu na refleksję - za moment ruszamy, wilga ma nas wyciągnąć na 600 metrów. Ostatecznie, ponieważ zagapiłem się z podświetlaniem, wczepiamy się na 700 metrach. Trzask, jakby coś odleciało od szybowca i już płyniemy nad miastem. Przez pierwsze dwie minuty nie bardzo się orientuję, co jest gdzie. Potem zaczynam poznawać: stadion, centrum Manhattan, Aleje Jana Pawła II. Miasto z góry faktycznie wygląda niesamowicie pięknie - jak wielki tort z tysiącami świeczek. Nawet największy malkontent musiałby przyznać, że nie widać niczego brzydkiego. Z wysokości pół kilometra widać nawet kopalnie KGHMu pod Głogowem. Szybowiec leci bardzo spokojnie - nocne powietrze pozbawione jest termiki. Ma to jednak swoją cenę - szybowiec leci tylko ślizgiem w dół. Powoli, ale jednak w dół. To sprawia, że już po dziesięciu minutach podchodzimy do lądowania. Lampy, które z poziomu lotniska wyglądały bardzo mizernie, teraz układają się w dobrze widoczną linię. Jednak ziemi tak naprawdę nie widać. Pan Władysław odległość ocenia z podświetlonego zegara i oceniając odległości między lampami. Wreszcie dotykamy ziemi - z dźwiękiem, który w zamkniętej kabinie wydaje się łomotem. Po kilku metrach toczenia - koniec. Dziękuję, panie pilocie.
Dyrektor Ryszard Andryszczak zapewnia, że nocne loty, zwłaszcza samolotowe, podniosą rangę lotniska - są kolejną usługą, którą możemy się pochwalić. Mogą stać się także atrakcją turystyczną dla tych, którzy myślą, że już niewiele może ich zaskoczyć. Oj, może. (jad)