Start Felieton Adamka Moje z Bogdanem G. przygody
Moje z Bogdanem G. przygody |
09.02.2015. Radio Elka, Jarek Adamek | ||||||||
Dyżurny reporter: 667 70 70 60 Pamiętam, że kiedy zamieszkałem w Lesznie i zacząłem pracować w radiu, wpadła mi w ręce książeczka nieodżałowanej Longiny Moskal pod tytułem (jeżeli dobrze pamiętam) „Kto jest kim w Lesznie”. Pan G. miał tam swój biogramik, opatrzony fotografią smukłego, wysportowanego młodzieńca na pokładzie jachtu bodajże. Książkę dawno już zgubiłem albo pożyczyłem komuś, więc nie zacytuję ani zdania, jednak pamiętam że kończyła się stwierdzeniem, że tego pana czeka bardzo ciekawa przyszłość. Przyszłość rzeczywiście była przed nim ciekawa, bo w momencie powstawania tego biogramu do „Who is who” G. był bodajże „zaledwie” wiceprezesem Krajowej Izby Gospodarczej i szefem izby leszczyńskiej. Funkcja może i ważna, ale nie słynna. Zasłynął jako europoseł. Wtedy właśnie rozpoczęły się nasze niełatwe relacje. Niełatwe było już opowiedzenie na antenie, że do Parlamentu Europejskiego kandyduje. Bo, jak wszyscy wiedzą, kandydował z ramienia Samoobrony - wówczas bardzo silnej chłopskiej partii dzierżonej silną ręką śp. Andrzeja Leppera. Wtedy Samoobrona to było coś!, a dzisiejsze rolnicze protesty to po prostu przedszkole przy tym, co wówczas wyrabiali działacze. Potrafili zablokować wszystkie drogi i połowę linii kolejowych, komorników po zadkach lali, a syndykom urządzali wyścigi na taczkach. I nagle jak grom z jasnego nieba dowiedziałem się, że z tej dość mało wymagającej intelektualnie partii do Brukseli i Strasburga startuje G. Do tego nie z leszczyńskiego, ale z łódzkiego. Cały dzień próbowałem wtedy wydobyć z niego odpowiedź na zasadniczo jedno pytanie: „ki diabeł?” Wił się strasznie, nie odpowiadał wprost, kazał po pięć razy powtarzać pytanie, a już po wywiadzie zadzwonił, żeby może tego nie puszczać. Puściliśmy, jakoś mu to w wyborach nie zaszkodziło, bo mandat dostał. Za to zaszkodziło naszym stosunkom, bo długo ze mną nie chciał rozmawiać. Pogadaliśmy parę miesięcy później, gdy w jednej z leszczyńskich szkół miał lekcję WoSu, opowiadając o tej Brukseli i Strasburgu. Pięknie mu szło, ale oczywiście popsułem mu dzień dopytując o biało-czerwony krawat i legitymację Samoobrony. Wściekł się strasznie i zerwał stosunki na kolejne miesiące - choć jakoś wkrótce związał się w Europarlamencie z socjalistami, czyli naszym SLD. Wtedy zresztą bawiłem z dziennikarską wycieczką w Brukseli - wpadliśmy na siebie na jakimś korytarzu i jak na rodaków na obczyźnie przystało, pogodziliśmy z udziałem pewnego belgijskiego produktu. Dzięki temu mogłem do niego zadzwonić, gdy wybuchła wielka afera z domniemanym gwałtem na prostytutce. Zadzwoniłem zaraz gdy wybuchła, to znaczy gdy było wiadomo, że oskarżenia dotyczą europosła Samoobrony z łodzkiego. - Pierwsze słyszę, nie mam pojęcia - zapewniał mnie, a ja wiłem się i przepraszałem, że mu z takimi rzeczami dzwonię. A parę godzin później śp. Andrzej Lepper wymienił go na konferencji prasowej z imienia i nazwiska. Więc G. bronił się dzielnie, zapewniając że to spisek rosyjsko-niemiecki. Jak wiecie prokuratura sprawę umorzyła, więc nic z tego nie wyszło i człowiek jest w majestacie prawa niewinny. Przy okazji jednak zobaczyłem, jak działają tak zwane „wielkie” media. Tuż po wybuchu afery G. brał bowiem ślub. To znaczy miał brać - w leszczyńskim Ratuszu. Oczywiście trzeba było to zrobić. Oczywiście wszyscy chcieli to zrobić, więc w Ratuszu pojawiła się największa grupa dziennikarzy w historii tego budynku, a może i Leszna. Palca nie można było wsadzić. Co więcej - okazało się, że w Ratuszu są tylko dziennikarze. Nie było pary młodej, świadków, gości. Jedna, jedyna kobieta, która stała w kącie z kwiatkiem po dłuższym indagowaniu przez media, czy jest rodziną czy przyjaciółką i czy pani, czy pana młodego odpaliła: „Odpieprzcie się! Jestem z (tu padła nazwa dużej stacji tv) i robię reportaż ukrytą kamerą!” Nie zrobiła, bo ślub przełożono na inny termin. Ściśle tajny. Tak tajny, że jak słyszałem za zdjęcia z tego ślubu jeden z tabloidów płacił równowartość moich rocznych zarobków, a dziennikarka z innego tabloidu, która dowiedziała się o ślubie, jednak nań nie zdążyła, wyleciała za to z roboty. Później G. już popadł w cień. Spotkaliśmy się jeszcze raz, też w Brukseli. Chwalił się spotkaniem z parlamentarzystami z Chin. - Świetni, młodzi ludzie, świeżo wybrani - emocjonował się. Oczywiście nie wytrzymałem. - Świeżo co? - zapytałem. -Świeżo wybrani - odpowiedział. -A ile partii brało udział w wyborach? No i znowu się do mnie nie odzywał, chyba już do końca kadencji. Bo ta się zresztą szybko skończyła. Samoobrona też się skończyła, a próba reelekcji okazała się niewypałem - zrezygnował już u początku kampanii, dorabiając do tego jakąś ideologię, ale tak skomplikowaną, że nikt nie pamięta o co chodziło. Startował zresztą z jakiejś kanapy - Polskiej Partii Pracy lub czegoś równie egzotycznego, cóż mu więc pozostało, jak nie dorabiać ideologii i pójść w biznesy. Ostatnio zresztą zupełnie przypadkiem wpadliśmy na siebie na jakiejś stacji benzynowej. Zamieniliśmy kilka zdań, o życiu i pogodzie, dał mi wizytówkę: logo Unii Pracy i funkcja „sekretarz do spraw międzynarodowych”. Na koniec powiedział: „zawsze pana lubiłem”. Zabrzmiało jakoś tak smutno, jakby się żegnał. Dziś słyszę, że posadzili go z zarzutami jakiejś karuzeli vatowskiej, przekręt na 50 milionów. Grubo. Dobra zasada mówi, że człowiek jest niewinny do czasu, aż prawomocnie skaże go sąd, a ja sądem nie jestem, a z zasady ludziom dobrze życzę. Zwłaszcza takim, którym dopiekłem.
|
reklama
Najnowsze ogłoszenia DOM.ELKA.PL
|
reklama
reklama