Damian SzymczakSądy szybkie i skuteczne |
27.01.2018. Radio Elka | ||||||||||||||||||||||||||||||||
Dyżurny reporter: ![]() Na początek wątek polityczny i to niestety tragiczny. Bronisław Pieracki był czołowym polskim politykiem okresu międzywojennego. Przy tym miał za sobą piękną przeszłość. Bohater wojny polsko-bolszewickiej, w okresie międzywojennym pełnił wiele różnych stanowisk. Był między innymi ministrem bez teki i posłem. Należał do najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego, co dawało mu niezwykle silną pozycję w hierarchii władzy w Polsce. To wszystko osiągnął w młodym wieku, miał zaledwie 39 lat i wróżono mu jeszcze większą karierę. Niestety zginął 15 czerwca 1934 w Warszawie w zamachu dokonanym przez ukraińskiego bandytę z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Jego morderca uciekł, jak się później okazało, do Czechosłowacji, a później do Argentyny. Polskie prawo nigdy go nie dosięgło. Kilka dni później w przedziale pociągu pod Gostyniem jechało kilku mężczyzn. Wśród nich był między innymi Czesław Polaszek z Gostynia. Rozmawiał ze swoim znajomym. Głośno i bez skrępowania wychwalał tamtą zbrodnię. W pewnym momencie powiedział na temat mordercy: „ja się za niego modlę, aby go nie złapali.” Temu co mówił, uważnie przysłuchiwał się inny pasażer. Był nim Józef Marcinkowski, kierownik szkoły w Miejskiej Górce. Po wyjściu z pociągu doniósł na Czesława Polaszka. Ówczesne władze sprawę potraktowały bardzo surowo. 27 listopada 1934 roku stanął przed obliczem Sądu Okręgowego w Ostrowie podczas sesji wyjazdowej w Gostyniu. Postawiono mu zarzut publicznego pochwalania przestępstwa. Wyrok był bardzo surowy. Mieszkaniec Gostynia miał trafić do więzienia na sześć miesięcy. Jego los został przypieczętowany O innej zbrodni z lat trzydziestych już w Elce pisałem. Przypomnę ją jednak. W niedzielę 27 lutego 1938 roku o godzinie 10, w parafii pod wezwaniem św. Jana Bosko w podpoznańskim Luboniu, rozpoczęła się msza. Odprawiał ją 36-letni ksiądz proboszcz Stanisław Streich. W pewnym momencie zamierzał wejść na ambonę. Stał pod nią m.in. mężczyzna w średnim wieku. Gdy ksiądz był metr od niego, wyszarpnął spod płaszcza rewolwer i strzelił mu prosto w głowę. Jak się później okazało, kula utkwiła w mózgu, powodując śmierć na miejscu. Bandyta strzelił jeszcze dwukrotnie. Pierwszy pocisk utkwił w piersi księdza, drugi trafił w ołtarz. Strzelał dalej, raniąc kościelnego i chłopca, uczestnika mszy. Bandytę na miejscu ujęli parafianie. Jak się okazało, działał sam. Był to fanatyczny komunista, 47-letni Wawrzyniec Nowak. Nienawidził księży, tak bardzo, że postanowił jednego z nich zastrzelić. Akurat księdza Streicha, bo ten był najbliżej. Wawrzyniec Nowak mieszkał na terenie parafii św. Jana Bosko. Jego proces odbył się 22 marca 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Poznaniu. To nie pomyłka, proces rozpoczęto i zakończono w tym samym dniu -ówczesna norma. Wawrzyniec Nowak został uznany winnym zbrodni zabójstwa z premedytacją, dokonanej na osobie księdza Stanisława Streicha i za to skazany na karę śmierci. Ponadto sąd uznał go winnym usiłowania zabójstwa kościelnego, za co skazał go na dziesięć lat więzienia. Oprócz tego orzekł utratę praw publicznych, obywatelskich i honorowych na zawsze. Adwokat oskarżonego odwołał się jednak od wyroku. By ratować Nowakowi życie, mógł zrobić tylko jedno. Lekarze musieli orzec, że jest on niepoczytalny umysłowo. Obrońca miał ułatwione zadanie, bo przecież nikomu normalnemu nie śniło się, że można dokonać takiej zbrodni. Poza tym Wawrzyniec Nowak zachowywał się podczas procesu (najdelikatniej mówiąc) irracjonalnie. Twierdził iż traci pamięć, podawał inne nazwiska, do jednego z uczestników rozprawy zwracał się panie premierze. Gdy kazano mu wskazać na czoło, wskazał na nos. Z czterech podanych cyfr powtórzył tylko dwie. Ołówek nazwał pałeczką, kluczyk kółkiem. Sędzia przychylił się więc do wniosku adwokata. Gdyby psychiatrzy orzekli, że morderca faktycznie jest niepoczytalny, resztę życia spędziłby w zakładzie psychiatrycznym. Wyrok miał więc tak naprawdę zapaść w Kościanie. Bowiem właśnie tamtejsi lekarze mieli Wawrzyńca Nowaka badać. 6 kwietnia 1938 roku przesłano tam akta z jego procesu, które trafiły do rąk lekarzy: Oskara Bielawskiego oraz Franciszka Berezowskiego. Najpierw te dokumenty przeanalizowali, a później przeprowadzili aż 14 badań Wawrzyńca Nowaka. Swą pisemną opinię do akt sprawy złożyli 7 czerwca. Ostateczna rozprawa mordercy księdza proboszcza odbyła się w Sądzie Apelacyjnym w Poznaniu 20 sierpnia. W jej trakcie Oskar Bielawski stwierdził "ponad wszelką wątpliwość, że oskarżony Nowak jest zwykłym symulantem. Obok bowiem spornych odpowiedzi dawał takie, które mogły świadczyć o bardzo dalekim otępieniu, gdyby nie były produkcją psychiczną na wskroś tendencyjną, co dało się łatwo ustalić. W konkluzji biegły orzekł, że oskarżony jest dziś w takim stanie psychicznym jak podczas 14 badań i biegli nie mieli wątpliwości co do jego poczytalności i zdolności bronienia się przed sądem.” Inny lekarz Franciszek Berezowski zgodził się z tą opinią bez żadnych dodatkowych uwag. Tym samym los Wawrzyńca Nowaka został przypieczętowany. Odbyła się więc rozprawa. I ona trwała tylko jeden dzień. Sąd Apelacyjny podtrzymał wcześniejszy wyrok w całości. Wykonano go 28 stycznia 1939 roku. O niewiernych żonach Teraz zupełnie inny wątek, a mianowicie kobiet, które zdradzały swych małżonków. Jedna z nich mieszkała w Skokówku. Ta młoda (damą bym jej nie nazwał) mężatka o nazwisku zaczynającym się na literę D. kochała swego męża, ale też i dwóch innych panów: Władysława Błochowiaka oraz Edwarda Łabędzkiego. Co ciekawe wszyscy o sobie wiedzieli. Przy czym pan D. nawet kolegował się z Edwardem Łabędzkim. Za to obaj kochankowie wręcz się nienawidzili. Tak bardzo, że 7 września 1937 roku w Skokówku Władysław Błochowiak pobił drugiego kochanka. Choć to zdecydowanie za lekkie określenie. On go dosłownie zmasakrował nożem. Później lekarz stwierdził, że Edward Łabędzki otrzymał piętnaście ran w głowę i szyję ostrym narzędziem. Jeden z tych ciosów był śmiertelny, spowodował bowiem przecięcie tętnicy szyi. Władysław Błochowiak trafił do aresztu, a później przed oblicze sądu. Jego pierwsza rozprawa odbyła się 13 grudnia 1937 roku w sądzie w Jarocinie podczas tzw. sesji wyjazdowej Sądu Okręgowego w Ostrowie. Sędzia na wniosek obrońcy postanowił wówczas skierować oskarżonego na badania psychiatryczne. Biegli stwierdzi, że mężczyzna jest normalny. W tej sytuacji pod koniec kwietnia 1938 roku w Jarocinie odbył się drugi proces. Po rozpoczęciu sprawy i zaprzysiężeniu szesnastu świadków, głos zabrał obrońca oskarżonego. Wnioskował o wykluczenie jawności rozprawy na czas zeznań oskarżonego oraz małżonków D. „z uwagi na niemoralne prowadzenie się świadka”, czyli pani D. Sędzia przychylił się do tego wniosku. Oskarżony cały czas powtarzał, że to tamten go zaatakował, a on jedynie bronił się scyzorykiem. Po przemówieniach prokuratora i obrońcy, oraz dwugodzinnej naradzie, sędzia ogłosił wyrok. Skazał Władysława Błochowiaka na dwa lata więzienia. Z kolei do rodzinnej tragedii doszło w Rawiczu. Jan Przyjemski, tamtejszy fryzjer, wdowiec, ojciec czwórki dzieci, w 1926 roku ożenił się z młodszą od siebie o 17 lat panną Wiktorią. Od początku, jak napisano w ówczesnej gazecie, prowadziła ona „życie lekkie.” Krótko mówiąc nie przejmowała się ani obowiązkami żony, ani w ogóle moralnością. Regularnie na kilka tygodni wyjeżdżała do Poznania, gdzie miała kochanka. Mąż kochał ją jednak do szaleństwa. Gdy więc wracała, wciąż powtarzał, że jej wybacza, w ogóle to nie ma do niej pretensji i błagał, by z nim została i go nie rzucała. Tak mijały lata. W końcu w maju 1933 roku oświadczyła mężowi, że wyprowadza się do swego kochanka. I wtedy jednak pan Przyjemski wybłagał i wypłakał, by jednak została. Jak się okazało nie na długo. W sierpniu listonosz przyniósł list z Poznania do Wiktorii Przyjemskiej. Nie było jej jednak w domu. List odebrał mąż i drżącymi z przerażenie rękoma, otworzył. Kochanek jego żony pisał, że wreszcie dorobił się mieszkania, że ma się do niego wprowadzić, będą żyć długo i szczęśliwie, a nawet, że on ją będzie utrzymywał. Gdy Wiktoria Przyjemska wróciła, przeczytała to, a później zaczęła się pakować, kompletnie nie zwracając uwagi na męża. A on prosił, błagał, klękał. Nie obchodziło jej to kompletnie nic. Gdy już spakowana, szykowała się do wyjścia, zrozumiał najstraszniejszą dla niego prawdę. Zrozumiał, że jego żona zaraz wyjdzie i już nigdy z nim nie będzie. Złapał rewolwer i oddał do niej strzał. Jeden, ale śmiertelny, trafił ją prosto w serce, kobieta zmarła na miejscu. A później przystawił sobie lufę do skroni i pociągnął za spust. Po chwili znów, później jeszcze raz. Ciągnął spust raz za razem, jednak rewolwer się zaciął. W końcu rzucił go na ziemię i płacząc, zbiegł na dół do swego zakładu fryzjerskiego. Złapał brzytwę i podciął sobie gardło. Widział to jego najstarszy syn, który błyskawicznie owinął mu gardło ręcznikiem i wezwał pomoc. Jana Przyjemskiego przewieziono do szpitala, gdzie go uratowano, a później trafił do aresztu w Ostrowie Wielkopolskim. Jego rozprawa odbyła się w tamtejszym Sądzie Okręgowym 11 października 1933 roku. Przesłuchano wówczas wielu świadków. Wszyscy wyrażali się w samych superlatywach o oskarżonym. O żonie mieli jak najgorsze opinie. Ostatecznie sędzia oświadczył iż pan Przyjemski tak wiele przez nią wycierpiał, że on go do więzienia nie pośle. Skazał mężczyznę na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Przy czym zaliczył do wyroku pobyt w więzieniu. Dodam, że fryzjer z Rawicza całą rozprawę przepłakał, kompletnie załamany. W tym momencie nie mogę się oprzeć, by nie dodać, że wówczas mężczyźni jednak generalnie byli twardzi i silni. I raczej pan Przyjemski był wyjątkiem nie normą. Warto podać tutaj inny przykład, choć akurat nie z naszego regionu, tylko z Kalisza. Mieszkało tam małżeństwo Mielcarków. Pani Julianna Mielcarek znalazła sobie kochanka, innego mieszkańca tego miasta Mieczysława Błaszczyńskiego. Byli tak bezczelni, że uprawiali seks nawet w mieszkaniu państwa Mielczarków. Tymczasem małżonek o wszystkim się dowiedział i nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić przyprawiać sobie rogów. Romans zakończył 23 lutego 1937 roku, gdy nie powinno go być w domu. Za to zjawił się tam Błaszczyński. Gdy byli w trakcie, pani Mielcarek zaczęła śmiać się z męża, mówiąc iż próbuje sobie wyobrazić, co by zrobił, gdyby ją w tym momencie widział. Po chwili poznała odpowiedź. Bowiem powoli otworzyły się drzwi szafy, z której wysunęła się ręka z rewolwerem. Padły dwa strzały. Oba celne. Pierwsza kula ugodziła Błaszczyńskiego w głowę, druga Mielcarkową w pierś. Oboje w stanie agonalnym przewieziono do szpitala. Gdy przyjechali policjanci pan Mielcarek nie mazgaił się, nie jęczał, ani nie płakał. Z kamiennym spokojem oddał rewolwer i równie spokojnie dał się wyprowadzić. W tym akurat przypadku niestety nie wiem jaki później usłyszał wyrok, niewiele gazet z tego okresu się zachowało. Jak zabijano w rodzinach Skoro już jesteśmy przy dramatach i morderstwach rodzinnych, to do straszliwego mordu doszło w Jezierzycach Kościelnych. Mieszkali tam między innymi Franciszek Hoffmann, jego córka Jadwiga oraz jej mąż, czyli jego zięć Franciszek Adamczewski. Oboje od dłuższego czasu uprzykrzali mu życie, aż do 1 kwietnia 1926 roku, kiedy to pobili go na śmierć. Następnie ciało porzucili w lesie w pobliżu wsi. Później wszystkim rozpowiadali, że ich zięć/mąż wyszedł pewnego dnia wczesnym rankiem i zniknął, a oni nie mają pojęcia co się z nim stało. Dopiero pół roku później przypadkowa osoba znalazła w lesie szkielet. Jak się wkrótce okazało Franciszka Adamczewskiego. Tu trzeba przyznać, że jak na ówczesne standardy przygotowania do rozprawy trwały bardzo długo, bo niemal rok. Za to gdy już do niej doszło, przeprowadzona została w błyskawicznym tempie. Odbyła się w Sądzie Okręgowym w Lesznie. Trwała dwa dni, 3 i 4 września 1928. Przesłuchano wówczas 70 świadków i drugiego dnia wydano wyroki. Inna sprawa, że łagodne jak na tak obrzydliwe morderstwo. Franciszek Hoffmann skazany został „za uraz cielesny tępym narzędziem z wynikiem śmiertelnym” na sześć lat ciężkiego więzienia i poniesienie kosztów procesu. Na podstawie ustawy amnestyjnej sędzia darował mu jednak jedną trzecią kary oraz odliczył osiem miesięcy, które spędził w areszcie. Jadwigę Adamczewską „za współudział w czynie” skazał na rok więzienia, darując połowę kary na podstawie amnestii. Oszukując krewnych W dawnym czasach nie brakowało ludzi, którzy próbowali oszukiwać swych najbliższych. Jeden z nich to 34-letni Paweł Gruencke z Gostynia. Ten pan marzył o własnym samochodzie, co w latach dwudziestych było prawdziwym luksusem. Swe marzenie zrealizował w październiku 1928 roku. Bawił wówczas w Gdańsku. Tam w jednej z niemieckich firm handlowych kupił nowego Opla. Zapłacił 600 guldenów (taka waluta obowiązywała w Wolnym Mieście Gdańsk). Pojazd kosztował jednak 4300 guldenów. Na resztę wystawił weksel, w którym zobowiązał się do spłaty na raty pozostałej sumy. Tyle, że weksel sfałszował. Wystawił go bowiem na nazwisko swego wuja, gostyńskiego przedsiębiorcy Leona Grabowskiego. Przystawił tam jego firmową pieczęć oraz sfałszował podpis. Później jeździł swym Oplem, zadając szyku. Wkrótce jednak te dobre dla niego czasy się skończyły. Gdańska firma przysłała bowiem Leonowi Grabowskiemu ponaglenie dotyczące spłaty. Mężczyzna był w ciężkim szoku, gdy je zobaczył, a policja wkrótce wyjaśniła sprawę. 4 kwietnia 1929 roku Paweł Gruencke stanął przed sądem. Na pytanie dlaczego sfałszował weksle odpowiedział, że zrobił to „w przystępie niezrozumiałej dlań lekkomyślności.” Sędzia okazał się surowy i skazał go na sześć miesięcy pozbawienia wolności. Broniąc swej własności Złodziei i to bezczelnych nie brakowało nigdy. Latem 1933 roku w Zalesiu Jan Gała, mieszkaniec powiatu gostyńskiego kradł w tej wsi owoce należące do Leona Janickiego. Pan Janicki nakrył go, nie mając najmniejszej ochoty dać się okradać. Był przy tym niezwykle bojowo nastawiony do obrony swej własności. Złapał więc wielki nóż rzeźnicki i wymachując przed nosem Jana Gały, wrzeszczał z wściekłością, że go zarżnie. Za to stanął przed Sądem Grodzkim w Gostyniu. Rozprawa odbyła się w grudniu. Przesłuchano świadków tych wydarzeń. W efekcie prowadzący sprawę sędzia nie miał wątpliwości, iż faktycznie oskarżony straszył nożem złodzieja. Tyle, że w tamtych czasach zdecydowanie bardziej niż dziś uważano, że każdy ma prawo bronić swej własności. A tu nie było wątpliwości, że to właśnie robił Leon Janicki. W tej sytuacji sędzia uznał iż należy uwolnić go od winy. Na tym jednak rozprawa się nie skończyła. Wszyscy świadkowie zeznawali praktycznie identycznie. Z wyjątkiem jednego, 19-letniego chłopaka o nazwisku Kostrzewa. Bronił on, zresztą zupełnie niepotrzebnie, wobec tego co mówili inni, Leona Janickiego. Twierdził iż nie miał on żadnego noża. W tej sytuacji sędzia zdecydował, że chłopaka należy natychmiast osadzić w areszcie za fałszywe zeznania. Do podobnej sytuacji doszło w nocy 30 grudnia 1934 roku. Wówczas to złodzieje wpadli na teren posesji mieszkańca Borku Leona Sikorskiego. Usłyszał on ujadanie swych psów na podwórzu. Słusznie uznał, że ktoś tam wszedł. Mógł też przypuszczać, że o tej porze to złodzieje. Wziął więc ze sobą stary karabin. Miał rację, faktycznie w jego obejściu grasowali włamywacze. Leon Sikorski wystrzelił w kierunku jednego z nich, jak później mówił na postrach. Jeśli rzeczywiście chciał tamtego tylko wystraszyć, to okazał się marnym strzelcem. Trafił bowiem włamywacza Józefa Maćkowskiego, powodując jego śmierć. Za to trafił przed oblicze sądu. Rozprawa wyjazdowa Sądu Okręgowego z Ostrowa odbyła się pod koniec marca 1935 roku w Gostyniu. Sędzia uznał iż Sikorski „działał lekkomyślnie i niepotrzebnie zupełnie wystrzelił na postrach.” Przyznał jednak, że zabity faktycznie zamierzał go okraść. Ostatecznie uznając wszystkie za i przeciw sędzia skazał rolnika na osiem miesięcy więzienia, jednak z zawieszeniem wykonania kary na okres trzech lat. Zabili niewinnego Do tej tragedii doszło 25 sierpnia 1934 roku na drodze z Daleszyna do Dusiny. O godzinie 5.30 rano jechał nią na rowerze Stefan Dzikowski, mieszkaniec Dusiny. Nagle został postrzelony w brzuch. W stanie agonalnym przewieziono go do szpitala sióstr Miłosierdzia w Gostyniu, gdzie wkrótce zmarł. Ówczesna gazeta podała informację, że najprawdopodobniej wracał z kradzieży. Jak się jednak okazało, nie była to prawda i mężczyzna po prostu tamtędy przejeżdżał. Zastrzelili go Ludwik i Stanisław Bajer (nie wiemy jaki był między nimi stopień pokrewieństwa) z Daleszyna. Obaj zatrudnieni byli przy pilnowaniu miejscowych pól. Gdy zobaczyli Dzikowskiego uznali, że wracał z kradzieży kartofli. Rozprawa sądowa obu mężczyzn odbyła się w Sądzie Okręgowym w Ostrowie pod koniec października 1934 roku. Jak widać wyrok zapadł dwa miesiące po tamtych tragicznych wydarzeniach. Choć z dzisiejszej perspektywy czasu był szokująco niski, jak za zabójstwo. Stanisław Bajer miał do więzienia trafić na rok. Natomiast Ludwik Bajer na dwa miesiące. W jego przypadku tę karę sędzia uzasadnił tym iż nie był bezpośrednim sprawcą zabójstwa. Na złą drogę Czasem na złą drogę schodzili tzw. szanowani obywatele. Jednym z nich był Adam Dyczyński, ślusarz z Pogorzeli. W czasie Pierwszej Wojny Światowej walczył w szeregach niemieckiej armii. Szczęśliwie, z tych strasznych zmagań wyszedł bez szwanku. Co więcej, do domu przywiózł liczne pamiątki. Choć nad tym akurat określeniem warto się zastanowić. Było to bowiem m.in. 10 ampułek morfiny, 20 ampułek kofeiny, 5 paczek morfiny w proszku oraz cała butelka „odurzającego płynu.” Faktem jest, że nie zamierzał z tym nic robić, po prostu to u niego leżało. Do czasu. W 1933 roku odwiedził go stary kolega, mieszkaniec Poznania, ogrodnik Józef Nowak. Panowie posiedzieli, wypili i oczywiście rozmawiali. Wówczas to Dyczyński pochwalił się swoją kolekcją. Na to panu Nowakowi dosłownie zaświeciły się oczy. Jak napisano w ówczesnej gazecie; „jako człowiek miastowy znał doskonale bezcenną wartość morfiny dla nałogowych narkomanów.” I od razu uznał, że to okazja do dobrego zarobku. Traf chciał też, że wcześniej był w kinie na filmie „Biała trucizna.” To film o narkotykach, ich handlarzach i zyskach jakie osiągali. Jego zapał udzielił się mieszkańcowi Pogorzeli. Postanowili towar sprzedać. Tyle, że jeden z rzekomych kupców okazał się konfidentem straży granicznej. W efekcie obaj trafili na policję, a później na ławę oskarżonych. Ich proces odbył się 29 sierpnia 1933 roku w Sądzie Okręgowym w Poznaniu. Była to sprawa wytoczona z urzędu przez prokuratora. Przyjaciele uznani zostali za winnych handlu narkotykami. Za to wyrok mógł być bardzo wysoki. Uwzględniono jednak okoliczności łagodzące, w tym tą, że obaj byli niekarani i nigdy wcześniej nie wchodzili w konflikt z prawem. W efekcie usłyszeli wyrok sześciu miesięcy pozbawienia wolności, ale w zawieszeniu na pięć lat. Bili się z policjantami Do tych wydarzeń doszło 24 czerwca 1933 roku w Sobiałkowie pod Miejską Górką. Niestety nie znamy ich szczegółów. Pewne jest, że w tym dniu eksmitowany miał być pan Skrzypczak, bezrobotny mieszkaniec Sobiałkowa Dworu. Następnie planowano przymusowo przeprowadzić go do mieszkania pani Sobierajówny w Sobiałkowie. W tym celu do wsi przybyła grupa policjantów oraz przedstawiciel władz gminy Miejska Górka. Jak się okazało, czekało ich trudne zadanie, bowiem szybko powstało zbiegowisko. Część mieszkańców wsi, w tym także jej sołtys, stanęła w obronie swego sąsiada. Zaczęły się przepychanki i bijatyki z policją, a najprawdopodobniej także z gminnymi włodarzami. W efekcie pięciu mieszkańców Sobiałkowa aresztowano i przewieziono do aresztu w Rawiczu. Wśród nich był też sołtys wsi Józef Lorenc. W areszcie przetrzymano ich prawie miesiąc, na wolność wyszli bowiem 17 lipca. Oczywiście na tym sprawa się nie skończyła. Dwa miesiące później najaktywniejsi obrońcy Skrzypczaka (w tym i ci, którzy wcześniej siedzieli w areszcie) stanęli przed sądem. Rozprawa odbyła się 12 września w Rawiczu podczas sesji wyjazdowej Sądu Okręgowego w Ostrowie Wielkopolskim. Sędzia nazywał się Wojtynowski, to wiceprezes Sądu Okręgowego w Ostrowie, co zresztą świadczyło, że była to sprawa dużego kalibru. Oskarżonych zostało dziesięciu rolników. Jako świadków sąd powołał piętnaście osób, w tym burmistrza gminy Miejska Górka Mieczysława Przyborskiego, sekretarza gminy Feliksa Ręgosiewicza oraz pięciu policjantów. Większość świadków obciążyła oskarżonych. W czasie rozprawy wydarzył się, jak napisano w ówczesnej gazecie „charakterystyczny incydent.” Otóż jeden ze świadków, rolnik z Sobiałkowa pan Böhm, stwierdził, że niczego z tamtych wydarzeń sobie nie przypomina. Wtedy sędzia zapytał go, dlaczego w takim razie podczas przesłuchania na policji, składał obszerne zeznania, obciążające rolników biorących udział w tamtych zajściach? Odpowiedział na to, że protokół pisał sam komendant policji, lecz nie na podstawie tego co on zeznawał. Böhm twierdził, że się w ogóle nie odzywał, a dyktował „ktoś inny, nieznany osobnik.” Głównie obciążał oskarżonych wójt Mieczysław Przyborowski, który najobszerniej opisywał zajścia tamtego czerwcowego dnia. Gdy skończył mówić, obrona wniosła o przesłuchanie nowych świadków, lecz sąd ten wniosek odrzucił. W końcu zapadły wyroki. Najwyższe usłyszeli Franciszek Jakubowski oraz Jan Matuszczak, których skazano na osiem miesięcy pozbawienia wolności. Czterech innych oskarżonych skazano na sześć miesięcy więzienia z zawieszeniem na pięć lat. Pozostała czwórka została uniewinniona. Byli to: Marcin Wawrzyniak, Walenty Staśkiewicz, Stanisław Murawa oraz sołtys Józef Lorenc. Jako ciekawostkę warto podać, że oskarżonych broniło aż trzech adwokatów, wszyscy trzej z Rawicza. Byli to panowie Franciszek Faralisz, Zygmunt Pollak oraz Teofil Kuryłło. Radny kontra dziennikarz Ten tekst rozpocząłem opisem spraw politycznych i takim go zakończę. Choć znacznie lżejszego kalibru i z Leszna, gdzie doszło do procesu radnego z dziennikarzem. Bohaterowie tej opowieści to Franciszek Lira, robotnik kolejowy, leszczyński radny oraz przewodniczący leszczyńskiego oddziału Narodowej Partii Robotniczej. Jego oponentem był redaktor Leon Trzebiński, dziennikarz „Głosu Leszczyńskiego”, największej przedwojennej gazety w regionie. W lutym 1924 roku w Hotelu Polskim (dziś Miejski Ośrodek Kultury) odbył się wiec Związku Obrony Kresów Zachodnich, który prowadził lokalny przewodniczący Związku, właśnie pan Trzebiński. Zjawił się tam także pan Lira. Zaatakował Trzebińskiego, twierdząc że „Społeczeństwo nie może mieć zaufania do ZOKZ i jego przewodniczącego i dlatego stroni od niego”. Ten chciał mu się odgryźć, lecz nie zdążył, bowiem w ogólnym tumulcie wiec zakończono. Zrobił to więc na łamach gazety, trzy dni później. W obszernym tekście bardzo skrytykował pana Lirę. On z kolei przesłał do redakcji list, żądając odszkodowania. Dziennikarze publicznie list wyrzucili do kosza. Następnie napisali w gazecie, że jeśli Franciszek Lira, ma do nich pretensje, to niech wytoczy im proces sądowy. I tak właśnie zrobił. Proces odbył się 23 października. Rozprawę prowadził sędzia pokoju Waligóra ze Śmigla, któremu towarzyszyło dwóch ławników. Trwała kilka godzin, obfitując w liczne awantury i pyskówki. W pewnym momencie jeden z ławników, pan Szynkarek (też leszczyński radny) wrzasnął do Trzebińskiego, że jeszcze się z nim policzy. Ostatecznie Leona Trzebińskiego skazano na karę grzywny w wysokości 50 złotych, bez opublikowania przeprosin w gazecie. Uzasadnienia wyroku nie podano. Dodam, że redaktor oświadczył, iż złoży od wyroku apelację, a „Głos Leszczyński” ogłosił jego moralne zwycięstwo. Damian Szymczak jest radnym miasta Leszna
reklama
reklama reklama
reklama
|
reklama
Najnowsze ogłoszenia DOM.ELKA.PL![]()
|
reklama
reklama